Dużo pisałam o najmłodszym i o jego narodzinach.
Ale przecież on nie był pierwszy. Pierwszy był Antek, a jego przedwczesne przyjście na świat dwa i pół roku temu zaskoczyło mnie chyba jeszcze bardziej, niż Adasiowy poród. Byłam pierworódką, ciągle brałam leki podtrzymujące, zaczynał się 36 tydzień ciąży. Skurcze porodowe rozpoznałam dopiero wtedy, kiedy pojawiały się co kilka minut. Dojechałam do szpitala z 6,5 cm rozwarciem.
A oto moje wspomnienia, które napisałam niedługo po jego narodzinach:
Mały urodził się przez cesarskie cięcie. Lekarze zdecydowali o znieczuleniu ogólnym, więc w żaden sposób nie mogłam uczestniczyć w porodzie. Nie pamiętam nawet, że kiedy się wybudzałam, był przy mnie Mąż, nie pamiętam, co mówiłam, nic w ogóle nie pamiętam. Pamiętam tylko, że kiedy zaczęła wracać mi świadomość, pierwsze, co zobaczyłam, to krzyż na ścianie szpitalnej sali. On dodawał mi sił przez te 24 godziny, jakie leżałam na sali pooperacyjnej, nie mogąc nawet zobaczyć własnego dziecka.
Kiedy na sali pojawiła się położna, a mnie wróciła świadomość na tyle, że skojarzyłam że moje dziecko jest już na świecie, zapytałam ją:
-A co z moim dzieckiem?
-Nie wiem, nie jestem z noworodków- powiedziała tylko i wyszła.
Spojrzałam na swój już płaski brzuch i poczułam się dziwnie. Jeszcze kiedy zasypiałam, ono było tutaj, we mnie. Czułam je. Wiedziałam, że tam jest. Moje dziecko. Nasze dziecko. Teraz go nie ma. Ani we mnie, ani obok mnie. Nigdzie nie ma. Nikt mi nic nie powiedział. Nikt nie powiedział mi nawet, że to rzeczywiście chłopiec, albo że jednak dziewczynka. Nikt mi nie powiedział, czy jest zdrowe, ile waży, jak się czuje, gdzie jest. Czy ono w ogóle żyje… Poczułam się, jakby ktoś mi ukradł moje dziecko. Tyle czasu, non stop, było ze mną. Teraz go nie ma. Dziewczyna z łóżka obok tuliła do siebie i karmiła swojego synka. Nie zazdrościłam jej, starałam się myśleć o tym, że i ja doczekam się tych chwil. Tylko gdzie jest moje dziecko?
Po paru godzinach przyszła do mnie położna z oddziału noworodkowego. Co za ulga. Coś się dowiedziałam. Mały Antoś jest zdrowy, tylko musi leżeć w inkubatorze, bo ma problemy z termoregulacją. Nawet ponoć płakał, jak go wyciągali. Ale oddział noworodkowy tak daleko. A ja z bólu nie mogłam nawet obrócić się z boku na bok, a co dopiero do niego iść.
Na wprost mnie dalej wisiał na ścianie krzyż. Wzrok sam na niego padał. Słów brakowało żeby się modlić. Ale On i tak przy mnie był, nie potrzebował moich słów.
Szpitalna pani psycholog przyniosła mi zdjęcie synka na swojej komórce. Już o wiele lepiej. Miała mi je przesłać przez bluetooth na mój telefon, ale mój telefon zrobił głośne „pyyk”, zamrugał ekranikiem, i siadła bateria. No, ale choć przez chwilę, na zdjęciu, widziałam mojego synka.
Po południu kazali mi wstać z łóżka żeby się umyć. Dostałam strasznych zawrotów głowy- jak się później okazało, po przeciwbólowej pyralginie. Ledwie dałam radę dojść do łazienki i z powrotem. Chwilę odwiedził mnie Mąż- tyle, ile było to możliwe na sali pooperacyjnej. Kolejne zdjęcie małego Antosia, tym razem z powodzeniem, trafiło na mój telefon. Oglądałam je bez przerwy.
Wieczorem przyszedł czas, żeby się przenieść na oddział położniczy. Tym razem jakoś bez zawrotów głowy przeszłam sama cały hol (no tak, nie poprosiłam szybciej o nic przeciwbólowego, to i pyralginy nie dostałam) i trafiłam na nowy oddział. A na końcu korytarza- oddział noworodkowy! I mój synek w inkubatorze. Boże, jak się cieszyłam! Siedziałam przed inkubatorem wpatrzona w niego jak w obrazek tak długo, jak ból rany pooperacyjnej mi na to pozwolił.
Ludzie się mnie później pytali, czy nie było mi ciężko patrzeć na swoje maleństwo zamknięte w inkubatorze? Nie, nie było mi ciężko. Ja po tych dwudziestu czterech godzinach szalałam ze szczęścia, że mogę Antosia zobaczyć choćby przez szybę! Płakałam i dziękowałam Bogu, że już mogę być przy małym, choćby w taki sposób. Od tamtego momentu było już mi lżej czekać na wszystko inne.
Jakże piękna relacja. Trudna, za to szczęśliwie sfinalizowana.
Krzyż dodaje nam sił w niejednej traumatycznej sytuacji.
Ostatnio przeglądałam kilka artykułów dotyczących drażliwych spraw społecznych;) i komentarze pod nimi, że religia, kościoły, książa są bez sensu,i że o zgrozo dostają kasę od państwa, egoiści katoliccy, myślą tylko o sobie… I przyszła mi na myśl tylko jedna rzecz: skoro wiara, kościół, jest czymś co daje nadzieję i siłę milionom ludzi, to nawet dla niewierzących to nie powinno być bez sensu. Chyba że są już tak zaślepieni własnym ateizmem, że tego nie widzą. No, ale to już temat na osobny post;)
Dużo spokoju jest w Twoich tekstach. Cieszę się, że tu trafiłam.