O planowaniu rodziny i przyjmowaniu dzieci.

Kiedy jako mała dziewczynka myślałam o rodzinie, którą kiedyś założę, wiedziałam, że będę mieć kilkoro dzieci. O, przynajmniej czwórkę, dwóch chłopców i dwie dziewczynki, żeby i dziewczynce nie było nudno, i chłopczykowi. Miałam zaplanowane wszystko: przeglądałam katalogi z zabawkami i wybierałam, którymi będą się bawić moje dzieci, oglądałam małe dziecięce ciuszki, kolorowe meble i tapety. Był tylko jeden problem- panicznie bałam się porodu. Ciąża wydawała mi się super, ale poród? To było dla nie coś zupełnie niewyobrażalnego. Wtedy myślałam, że cesarka na życzenie to super sprawa- jakby rana po cesarskim cięciu nie bolała i nie goiła się przez wiele dni;) Ot, takie marzenia kilkuletniej dziewczynki.

Minęły lata, wyszłam za mąż. W sumie chcieliśmy, żebym najpierw skończyła studia… znalazła pracę… ale zapragnęliśmy dziecka wcześniej. Począł się nasz pierwszy syn. Test ciążowy. Pęcherzyk na usg. Coraz wyraźniejsze zarysy małego ciałka na zdjęciach. Coraz większy brzuszek. Coraz wyraźniejsze ruchy… Mimo wszystkich niedogodności związanych z zagrożoną ciążą-

Nie ma dla mnie piękniejszego okresu w życiu kobiety, niż ciąża.

Mimo to, że to był dla nas bardzo trudny czas, wypełniony lękiem o nasze nienarodzone dzieci i wyrzeczeniami, mimo, że wspomnienia z tych ciąży ciągle przyprawiają mnie o słabość, to dla mnie piękny czas. Nie ma nic cudowniejszego niż matka nosząca w łonie nowe życie. Nie ma nic bardziej świętego, niż kobieta w stanie błogosławionym. Nie ma większego cudu, niż poczęcie się nowego człowieka z miłości kobiety i mężczyzny! To jest coś wielkiego, co mogło się stać naszym udziałem tylko dzięki Bogu.

Nie było też żadnego innego okres w życiu, który tak mocno uformowałby mnie jako kobietę, jak macierzyństwo- zwłaszcza od momentu, kiedy zaczęłam na nie patrzeć jak na powołanie.

Patrzę na swoje ciało jak na świątynię, bo w nim dokonał się cud stworzenia! W nim poczęły się i rozwijały moje dzieci. Wykarmiłam je i im służyłam. Nabrałam pewności siebie, nauczyłam się elastyczności, cierpliwości i zdecydowania. Stałam się odpowiedzialna- a wzięcie na siebie odpowiedzialności za drugiego człowieka zawsze nas rozwija w naszym człowieczeństwie, bo przestajemy żyć wyłącznie dla siebie. Doceniłam swoją kobiecość- to, jak pięknie stworzył nas i obdarował Pan, i jak wspaniale dopasowana jest ta kobiecość do jak różnej od niej męskości! Podjęłam też masę nowych wyzwań- między innymi, szukając nowej drogi rozwoju, jako już matka, zaczęłam starać się o wydanie swoich książek.

Jest jednak też ciemniejsza strona.

Jest lęk. Lęk przed stratą, której tak blisko byliśmy. Wydaje mi się, że sobie wszystko uporządkowałam. A jednak. To wraca. Kilka dni temu przez przypadek usłyszałam pewną piosenkę Katy Perry. Ta piosenka była niezwykle popularna kiedy byłam w ciąży. Nic więc dziwnego, że słyszałam ją na położniczej IP za każdym razem, jak starałam się o przyjęcie do szpitala. Cztery razy, w tym ten ostatni raz, kiedy tego samego dnia wieczorem urodziłam. Nogi się pode mną ugięły. Ugięły się pode mną też wtedy, kiedy musiałam iść na noworodkowy OIOM po zaświadczenie i mijałam dzieci nawet mniejsze niż mój Adaś za ścianami inkubatorów, a w uszach ciągle miałam słowa położnej tłumaczącej swojej koleżance, co ma zrobić, jakby jakieś dziecko umarło, które kiedyś przypadkiem usłyszałam… I uginają się ciągle, kiedy widzę ten szpital. Kiedy oglądam pierwsze zdjęcia Adasia i kiedy myślę, że w zeszłym roku o tej porze byłam w (tak krótkiej) ciąży. A także kiedy myślę, że może jeszcze kiedyś będę mieć dzieci. Wtedy robi mi się słabo. Niby sobie wszystko uporządkowałam. Zawierzyłam. Jeśli On zechce… będziemy mieć jeszcze dzieci, tak jak tego pragnę. Jeśli nie… to widocznie On zechciał inaczej. Ale momentami ten strach mnie przerasta. Bóg włożył na mnie ciężar, którego nigdy w życiu bym się nie spodziewała- dał mi ciało zbyt słabe, by wytrzymać trudy ciąży. Na szczęście wystarczająco silne, by mieć choć dwójkę dzieci.

Lęk jest ludzki.

Pan Jezus w Ogrodzie Oliwnym też się bał, aż pocił się krwią.  Pan Bóg stworzył nas czujących. Czujących też strach. Ta zdolność odczuwania też została nam dana po coś… „Prawdziwa miłość usuwa lęk”, prawda… Ale on nie zniknie „ot tak”.  Lęk nie wynika z naszej woli, on jest skutkiem jakiś głębszych przeżyć. Sam w sobie nie jest niczym złym, ważne, żeby się na nim nie zatrzymywać, żeby go oddać Chrystusowi.

Do czego zmierzam?

Przeczytałam ostatnio w sieci parę artykułów o metodach naturalnego planowania rodziny. O słusznych przyczynach odkładania poczęcia, które są pozostawione rozeznaniu małżonków. Temat bardzo mi bliski, bo przecież ciągle rozeznajemy swoją dalszą drogę, i uwierzcie mi, że to są najtrudniejsze decyzje w naszym życiu. Ale przecież par rozeznających tę drogę jest więcej, a jeszcze więcej jest tych uwarunkowań i lęków. Jedni potrafią się od nich odciąć i zaufa Panu, inni są zbyt słabi, nie czują powołania do tego, by mieć wiele dzieci, nie potrafią pokonać lęków finansowych, a trudy ciąży czy traumy z porodów są dla nich nie do przejścia. Ale tak łatwo nam ich ocenić, że zamykają się na życie, npr stosują w celach antykoncepcyjnych i nadużywają prawa do rozeznawania swojej drogi. A kiedy przeczytałam gdzieś komentarz, że skoro niektóre małżeństwa nie mają warunków finansowych na dzieci, to w ogóle powinny były ze ślubem poczekać aż będą te warunki mieli, bo przecież celem małżeństwa jest rodzenie dzieci, ręce mi opadły. Powiedzcie jeszcze tym ludziom, że oczywiście z seksem też mają czekać do ślubu, a co tam… Niech czekają. Dwadzieścia lat i trzydzieści. Broń Panie Boże brać ślub, jeśli chcecie się powolutku czegoś WSPÓLNIE dorobić, przecież małżeństwo jest do rodzenia dzieci, i koniecznie od razu..

Przeraża mnie taki brak delikatności i wrażliwości na drugiego człowieka. Przerażają mnie złote rady, typu: masz za małe mieszkanie? Zamień na większe poza miastem, no problem! Przeraża mnie to, że inni ludzie nakładają na tych, których jakieś lęki tak przytłaczają, jeszcze dodatkowe ciężary- że ich strach jest niechrześcijański, bo przecież nie powinni się bać… Dlaczego tak łatwo przychodzi nam osądzać ludzi, o których nie wiem zupełnie nic, i jak można się mieszać w czyjeś rozeznawanie swojej drogi?! Czy to naprawdę komuś pomoże w wolności (tak, w wolności, a nie pod naciskiem, że to po chrześcijańsku) przyjąć kolejne dzieci?

Ze wszystkich tych podejść najbliższe mi jest to. Rzeczywiście, Bogu dzięki za npr. Za to, że nie będąc gotowymi na kolejne dzieci,  wiedząc o swoich ograniczeniach fizycznych, z którymi muszę się liczyć, możemy oddać się sobie w małżeńskim akcie, bez lęku, strachu i antykoncepcji. Kiedyś, może… ale to już wszystko w rękach Boga. Trwamy w Nim.

18 thoughts on “O planowaniu rodziny i przyjmowaniu dzieci.

  1. Podziwiam Twoje dojrzałe i w pełni chrześcijańskie podejście do spraw planowania rodziny. Nie wolno nam oceniać innych, a już potępiać, wręcz nigdy. Po to są naturalne metody planowania rodziny, by w sposób godny dawać wyraz małżeńskiej więzi. To nie jest "antykoncepcja".

  2. Mam bardzo podobne wyobrażenie o swoim ciele – że jest świątynią, która dała mi córkę (i chowa teraz syna). Mimo że ciąża jeszcze bardziej zmasakrowała mi to ciało – ja je jeszcze bardziej lubię 🙂

  3. Jest dokładnie tak, jak mówisz – jednym z podstawowych elementów dojrzałości jest odpowiedzialność. I to z tego powodu wcale nie jest tak, byśmy z każdym stosunkiem mieli pragnąć poczęcia. Byłoby to skrajnie nieodpowiedzialne. Innymi słowy npr jest dla ludzi także wtedy, gdy nie chcemy poczęcia (a nie tylko wtedy, gdy chcemy dobrać najbardziej odpowiedni moment do zapłodnienia). Natomiast podstawową sprawą jest to, byśmy ZAWSZE byli otwarci na życie – jeśli Bóg zadecyduje o życiu (bo w ostatecznym rozrachunku jest to Jego decyzja – i wtedy, gdy chcemy, i wtedy, gdy nie chcemy), to jesteśmy zobowiązani przyjąć to życie, otoczyć je miłością i stać się pierwszymi nauczycielami miłości!
    Ta całkowita gotowość jest w tym wszystkim kluczowa. I to z wymogu tej gotowości wynika zresztą, że npr jest cacy, a antykoncepcja jest be – stosując środki antykoncepcyjne mówimy Bogu NIE, mówimy Mu nie tyle, że <i>nie chcemy teraz tego życia</i>, co mówimy wręcz <i>my się nie godzimy na to życie</i>. Stosowanie antykoncepcji wprowadza zmiany mentalne, od których już tylko krok do aborcji – stosując antykoncepcję, stawiamy się na miejscu Boga i sobie chcemy przypisać decydowanie o życiu; gdy więc te środki zawiodą, konsekwentnie nadal chcemy pozostawić sobie decydowanie o życiu – czujemy się usprawiedliwieni, bo przecież od samego początku mówiliśmy, że <i>na to życie się nie godzimy</i>.
    Popieram więc w całej rozciągłości wszystko, co w tej sprawie napisałaś. Mało – podejrzewam wręcz, że w zamysłach Pana było to, byś światu pokazała, że nawet wtedy, gdy ma się za sobą tak trudne doświadczenia rodzenia, można i NALEŻY pozostawać w takiej ufności, że to On wie najlepiej, co jest dla nas dobre.

  4. Jestem okropnie cięta na wszystkie próby negatywnego oceniania małżeństw mających mniej dzieci (to to znaczy "mniej" u licha?) i trudno mi czasem znaleść chrześcijańską miłośc bliźniego, gdy ktoś autorytarnie poucza innych i twierdzi, że "zamykają się na życie" nieznając ich samych i ich historii. Przeraża mnie odrzucanie myśli o konieczności rozeznawania woli Bożej również w kwestii podejmowania decyzji o wielkości rodziny – stałego rozeznawania, nie tylko raz na początku małżeństwa. Przecież wyznacznikiem decyzji powinny być nie pragnienia czy emocje a rozeznanie woli Bożej. A to rozeznanie może prowadzić w dwóch kierunkach – zarówno w stronę "poszerzenia serca" czyli odkrycia, że nasze początkowe plany należy rozszerzyć, jak i w stronę (często bardzo, bardzo bolesnego) rozeznania, że niestety w danym momencie (czy nawet na dłuższy czas, albo i na zawsze) nie powinniśmy starać się o poczęcie. (Ale jeśłi Bóg nas dzieckiem obdarzy – zawsze przyjmiemy, On wie lepiej) To jest włąśnie odpowiedzialność i wielka godność małżeństwa, o której mówi nauczanie Kościoła – że rodzice są współpracownikami Boga (to JP II) czyli nie bezwolnymi wykonawacami czegokolwiek.
    Obiektywnie rzecz biorąc potrzebne jest nam jako ludziom (chrześcijanom, katolikom, Polakom etc) otwarcie serc na dzieci, na liczne rodziny. Ale to jest wezwanie do osbistego rachunku sumienia każdego małzeństwa, a nie do piętnowania innych, czy robienia listy jedynie słysznych "poważnych przyczyn odkładania poczęcia". Ogromnie szanuję tych małżonków, którzy podejmują odczytane dla siebie powołanie do posiadania dużej rodziny. Ale chciałabym, aby szanowane były (tak samo!!!) rodziny mające – według niektórych – mniej dzieci. Czy dziecko-jedynak jest mniejszym cudem niż dziecko majace rodzeństwo? Absudalne pytanie, prawda?
    Emilko, pozdrawiam serdecznie 🙂

  5. Jeszcze tylko dodałabym, że nie zgadzam sięz wydźwiękiem podlinkowanego artykułu. NPR (metody rozpoznawania płodności) absolutnie nie jest dla jakiś ludzi "mniej otwartych" czy "mniej ufających". Autorka przypina (nie wiem czy świadomie) negatywne etykiety i szufladkuje ludzi! Po co?
    NPR jest po prostu narzędziem pozwalającym realizować odczytaną Bożą wolę dla danego małżeństwa.
    A tym co pozwala otwierać sie na przyjęcie większej liczby dzieci nie jest żadne narzędzie tylko otwarcie na Boga i budowanie z Nim relacji. Wiara i łaska.

  6. Może uściślę, że to, co podoba mi się w tym artykule, to dostrzeżenie, że nie każde małżeństwo powołane jest do wielodzietności i nie musi być na nią od razu gotowe. Nie jest on idealny ale mimo wszystko bardziej wyważony, bo zauważenia tego ostatnio mi bardzo brakowało. Raczej zalewana byłam tekstami, jak to ewentualnie, z "bardzo poważnych przyczyn", można poczęcie dziecka odłożyć w czasie, a oczywiście przyczyny takie jak to, że ktoś nie ma warunków mieszkaniowych, finansowych, czy ma "dość pieluch" były poddawane w wątpliwość. Ludzie kochani, nie każdy jest powołany do zajmowania się całe życie małymi dziećmi, tak samo jak nie każdy jest powołany do tego, by być przedszkolanką czy lekarzem, i jeśli ktoś naprawdę nie znosi zajmować się dzieckiem a na widok niemowlęcej kupy ma odruch wymiotny, to tym bardziej wspaniałe jest to, że na to życie się jednak otworzył choć raz! Każdy ma swoje lęki i swoje granice i każdemu brakuje w czymś zaufania.

  7. Nie każde małżeństwo jest powołane do wielodzietności – tak, to bardzo ważne stwierdzenie. Pokazujące wolność i godność człowieka.

    Dodawałabym zawsze, że cóż my wiemy o tym dlaczego ktoś ma "tylko" dwoje dzieci. Bo ja znam rodziny mające niewiele dzieci żyjących, ale będące zdecydowanie wielodzietnymi, gdy policzymy dzieci będące już w niebie.

    Przyjęcie "tylko" jednego dziecka też może być bohaterstwem. I wcale nie musi być tak, że jedno dziecko w rodzinie jest wyrazem obaw, które napisałaś w komentarzu. Może być cudem danym po latach. Może być cudem urodzonym pomimo poważnej choroby i wbrew lekarzom stwierdzającycm "nie będzie miała pani dzieci". Może być wreszcie w rodzinie sytuacja tzw. niepłodności wtónej – po pierwszym dziecku nie udaje się począć kolejnego. Ja znam takie rodziny. I wiem jak się czują, gdy słyszą o egoizmie, zamknięciu etc. To jest niemal czyste pastwienie się nad człowiekiem cierpiącym.

  8. Bo nigdy nie wiemy, kto jakie przeżycia ma za sobą, a niekoniecznie ta osoba chce się tym dzielić. Choć jeszcze te powody, które wymieniłaś, o ile są znane, to ogólnie są uznawane za ważne. Gorzej z osobami, które powołują się na inne przyczyny, bo to je najczęściej spotyka potępienie. Ale czy mamy jakiekolwiek prawo je oceniać? To jest kwestia tylko i wyłącznie między Bogiem i konkretnym człowiekiem. Dużo lepsze niż napominanie "małodzietnych" żeby przemyśleli jeszcze raz swoje powody jest moim zdaniem to, by po prostu każdą rodzinę, niezależnie od tego, ile ma dzieci i czy ma je w ogóle, szanować i wspierać… bo być może ta wygodnicka matka, która ma "dość pieluch", jest kompletnie wyczerpana psychicznie, bo gorzej sobie radzi z opieką nad dzieckiem ale wystarczy że nabierze sił, poczuje się doceniona, i sama będzie wiedziała, że jest gotowa na kolejne dziecko…

  9. Co do tej relacji i egoizmu… to ja akurat mam mieszane uczucia, bo dla mnie pragnienie drugiej osoby w małżeństwie nie jest egoizmem ani złą relacją;) Szczerze mówiąc (i z własnych odczuć) czasem npr bardziej oddala niż zbliża… a praca nad relacją wtedy bardziej jest skutkiem ubocznym, żeby mimo wszystko małżeństwo jakoś przetrwało, niż efektem stosowania npr;) Temat rzeka… Są ludzie, którzy świadczą o tym, że npr im pomógł, ale nie brakuje też takich, którzy mówią, że rozbił im małżeństwo… jak widać są dwie strony.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *