Macierzyństwo high-level.

aditya-romansa-117344

Rozmawiając z różnymi osobami o rodzicielstwie,  napotykam czasem na dwie skrajności. Jedni mówią, że dziecko to nadludzki ciężar- psychiczny, fizyczny, finansowy. Że po narodzinach dziecka wszystko się zmienia i całe życie towarzysko-rozrywkowe się kończy.  Że już nie można odpocząć (bo dziecko), nigdzie wyjść (bo dziecko), wyjechać, (bo dziecko), nic sobie kupić (bo dziecko).Po urodzeniu dziecka to już tylko dom, ciepłe kapcie, flanelowa piżama albo dres i kawa- oczywiście zimna. A po urlopie macierzyńskim- już tylko dom-praca, dom-praca… Drudzy twierdzą, że pojawienie się dziecka nic nie zmienia. Że można robić absolutnie wszystko, co wcześniej. Żadnych ograniczeń.  Przecież dziecko można ze sobą zabrać wszędzie i robić z nim absolutnie wszystko. To jakieś bzdury, że dziecko ogranicza, przecież wszystko jest kwestią organizacji.

Ten temat zresztą już się na tym blogu przewijał. Dużo zależy od tego, jakie my mamy nastawienie, charakter, czy wolimy wszystko planować, czy iść na żywioł, jakie mamy plany i oczekiwania. Jedni w macierzyństwie czują się od razu jak ryba w wodzie, dla innych to masa wyrzeczeń i zmian.  Ale dużo zależy też od rzeczy, na które w ogóle wpływu nie mamy.

Nie powiedziałabym nikomu, że macierzyństwo to same ograniczenia- wręcz przeciwnie, widzę też mnóstwo szans z tych związanych- zresztą pisałam o nich w cyklu „co zmienia dziecko”- może jeszcze do niego wrócę, bo temat wciąż niewyczerpany 🙂 Ale bałabym się też powiedzieć, że to nie zmienia kompletnie nic. Dlaczego? Bo nikt nigdy nikomu nie zagwarantuje, że ciąża będzie bezproblemowa, a dziecko urodzi się zdrowe i w terminie. I omamieni słowami „nic się nie zmieni” rodzice nagle będą musieli stawić czoła problemom i wyrzeczeniom, których nawet nie brali pod uwagę.

I jak ja nigdy nie chorowałam, nie byłam w szpitalu, pierwsze pobranie krwi, które pamiętam, miałam jako osiemnastolatka a pierwszy antybiotyk dostałam, jak miałam lat dwadzieścia, to nagle od pierwszej ciąży moje życie zmieniło się pod tym względem całkowicie. Nie ma miesiąca bez wizyty lekarskiej, nie ma roku bez pobytu w szpitalu (choć ciągle się zarzekam, że mamy limit na całe życie już wyczerpany), nie ma bilansu dzieci bez pliku skierowań, opatrzonych uzasadnieniem „wcześniactwo”, a poradnie specjalistyczne, które zajmowały się moimi dziećmi, nie mieszczą się w przeznaczonej do tego rubryczce w przedszkolnym kwestionariuszu. I nagle większość spraw trzeba podporządkować pod puchnący od dat wizyt i rehabilitacji kalendarz. I tak, życie od wizyty do wizyty to jest ograniczenie.

I owszem, to są sprawy losowe, które też mogłyby się wydarzyć, gdybym dzieci nie miała, bo w końcu dorośli też chorują. Ale JEDNAK u mnie są nierozerwalnie z dziećmi związane.

I czasem, tak po prostu, zastanawiam się, dlaczego akurat mnie Bóg obdarzył macierzyństwem „high-level”. Czego chciał mnie przez to nauczyć, jaką dać mi naukę. Zadaję sobie to pytanie, rejestrując kolejną wizytę, albo rozmawiając z koleżankami, które mówią, że takiego życia nie znają. Wierzę, że w tym musi być jakiś sens, jakaś szansa- dla naszej całej rodziny. I tak staram się patrzeć- szukając szans, a nie ograniczeń, ale też nie udając, że one nie istnieją w ogóle.

Tymczasem losy już przygotowane i czekają na powrót komisji losującej z przedszkola <3 Oczekujcie wyników konkursu!!!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *