Historii macierzyństwa jest tyle, ile matek i ich dzieci. Każda droga jest inna. Każda matka jest inna. Każde dziecko jest inne… Przychodzą na świat w różnych okolicznościach, miejscach, czasie. W szpitalach, domach, w radości i smutku, długo wyczekane i z zaskoczenia… Każdego dnia dokonuje się cud narodzin.
Każda droga jest inna. Dlatego dziś mówimy dwugłosem. Razem z Lejlą Radosną z bloga Rodzicielstwo Radości opowiemy Wam o naszym doświadczeniu cudu narodzin. A może i Wy zechcecie z nami podzielić się swoimi historiami?
Emilia: Wielkimi krokami zbliża się Adwent. Ten czas oczekiwania niezmiennie przywodzi mi na myśl ciążę. To był też czas oczekiwania- na nasze dzieci. Czas pod wieloma względami trudny. Czas, w którym radość z nowego życia był częściowo przesłonięty przez lęk. Odliczanie upływających tygodni i trwanie. Z nadzieją, większą lub mniejszą, albo jej brakiem. Doświadczenie ciąży zagrożonej, podtrzymywanej jest inne niż tej fizjologicznej. Nie lubię wracać do tego myślami. Ciągle się zastanawiam, co mogłam zrobić jeszcze, by donosić moje dzieci choć jeden dzień dłużej. Mimo brania leków, odpoczywania i tokolizy terminu porodu nie doczekałam. Pierwszy syn urodził się w 35 tygodniu ciąży, drugi- w 28. Dwa porody, z których każdy wyglądał zupełnie inaczej. Ale oba były w pierwszej chwili zaskoczeniem, przerażeniem, dezorientacją.
Lejla: Pamiętam dwie kreski na teście, niedowierzanie, że udało się za pierwszym razem! Mało wtedy nie zemdlałam. Tego samego dnia wyjechaliśmy na spływ kajakowy i rozpierała nas radość. Kilka tygodni później „przyszły” plamienia i strach. Dręczyła mnie natarczywa myśl: „może ja się nie nadaję na matkę, może nie powinnam mieć dzieci?”. Jednak lekarz uspokoił, że wszystko w porządku i nie brałam leków. Kilka dni po wizycie zaczęły się mdłości. Mąż pamiętał, żeby do każdego śniadania podać mi zieloną miednicę. Plamiłam dalej, ale już tak nie panikowałam. Kiedy nadszedł drugi trymestr poczułam się naprawdę bezpiecznie. Mimo to w tym drugim trymestrze, w drodze do świekry, złapały mnie okropne skurcze w PKSie. Leżałam w nim dwie godziny, zwinięta na kolanach Męża, ale czułam, że nie rodzę, że to może przez wysiłek albo przez stres… Po kilku godzinach i jednej no-spie wszystko minęło. Ktoś czuwał. Czasem łapałam się na tym, że zapominałam o ciąży. Przypominałam sobie o niej kiedy miałam problem z tym, żeby nie zalać sobie brzucha podczas zmywania i gdy dostawałam kopniaka za próbę spania na brzuchu. W dziewiątym miesiącu opiekowałam się jeszcze dorywczo dwójką dzieci i biegałam na autobus. Tak, biegałam. Któregoś razu, kiedy znów „zapomniałam o swoim stanie”, naszła mnie taka myśl, że z ciążą jest jak z wiarą w Boga – nie widzisz dziecka, ale wierzysz, że ono „tam” jest. I jest!
Emilia: Jak każda młoda mama, próbowałam planować swój poród. Chciałam rodzić pięknie. Chciałam doświadczyć, od początku, tej cudownej bliskości i niezwyklej relacji ze swoim dzieckiem. Chciałam mieć je od razu przy sobie, karmić piersią i tulić. Chciałam poczuć eksplozję macierzyńskiej miłości i szczęścia. Nie mówiąc już o tym, że po prostu chciałam mieć spokojną, piękną ciążę. Każdy tego pragnie, chce by było wszystko spokojnie, idealnie. Czasem jednak nic nie układa się tak, jakbyśmy tego chcieli. Trzeba przyjąć to, na co wpływu nie mamy. I starać się znajdywać piękno w tym, co jest.
Lejla: Zawsze marzyłam o porodzie poza szpitalem: w taksówce, samolocie. Byleby nie w szpitalu! Jeszcze przed ciążą dowiedzieliśmy się, że można rodzić w domu, legalnie i stosunkowo niedrogo. To było to! Jednak reakcje znajomych trochę skorygowały naszą wizję i zdecydowaliśmy się na wyjście pośrednie: Dom Narodzin. Trochę obawiałam się bólu: czy go zniosę? Tyle koleżanek zarzekało się, że nie chce znieczulenia, a w końcu wszystkie rodziły z nim. Wtedy przeczytałam gdzieś, że w życiu są tylko dwa bóle fizjologiczne – takie, które nie świadczą o czymś złym – ból porodowy i śmierć. To dodało mi odwagi. „Wymyśliłam sobie”, że jeśli uda mi się godnie urodzić to kiedyś też z godnością umrę. Nie wiem czy tak będzie, ale teraz boję się mniej, jestem silniejsza.
Drugi trymestr dłużył mi się w nieskończoność – czytałam i spałam na zmianę – a na sam koniec okazało się, że Dom Narodzin przy Szpitalu św. Rodziny owszem jest…ale w planach. Ten na Żelaznej nie wchodził w grę, z różnych przyczyn. Wtedy skontaktowałam się z Ireną Chołuj. Dziś wiem, że Dom Narodzin to nie było wyjście dla nas… Do końca nie spakowałam torby szpitalnej i nie mogłam zrozumieć, że moje dziecko na swoją datę urodzin wybrało dzień inny, niż 22 marca – imieniny śp. Dziadka. Chwilę zajęło nam zrozumienie, że poród już naprawdę się zaczął (tydzień przed środkowym terminem, więc w normie).
Emilia: Porody przedwczesne wyglądają inaczej, niż zwykły poród. Zwłaszcza te skrajnie przedwczesne. Pierwszy poród był miernie przedwczesny i ciąża została zakończona cesarką w znieczuleniu ogólnym. Nie wspominam tego dobrze, ale mimo to zawsze wracam do tego czasu ze wzruszeniem. Narodziny mojego syna to doświadczenie, którego nie zdoła mi odebrać ani lęk, ani nie zawsze życzliwy personel. Niektóre rzeczy po prostu trzeba przyjąć. I owszem, wolałabym żeby było inaczej, ale… nie mam żalu. Doceniam to, co było dobre: moje dziecko bezpiecznie przyszło na świat, zostało otoczone dobrą opieką i po dwóch tygodniach mogłam go zabrać do domu. Jego przyjście na świat było jedyne i niepowtarzalne, wypełnione wieloma emocjami, choć nie zawsze dobrymi.
Drugi syn urodził się naturalnie. Kiedy po kilku godzinach prób powstrzymania porodu zostałam wzięta do badania, miałam już 7 cm rozwarcia. Dziecko było już zbyt nisko na cesarkę. Byłam zupełnie zdezorientowana, miałam wrażenie, że to wszystko to jakiś film. Nie wiedziałam co czuć, co myśleć. Jeszcze przed chwilą leżałam na sali pod kroplówką i KTG, zwijałam się z bólu i płakałam z bezsilności, że nie mogę zatrzymać skurczy. A teraz sala porodowa. Dużo ludzi. Gdzieś rzucone słowa, że trzeba powiadomić OIOM noworodkowy. Strach. Samotność. Zagubienie. Postawiona obok, jeszcze nie odłączona pompa fenoterolowa, przypominająca, że do terminu jeszcze trzy miesiące. Jak mam urodzić dziecko, kiedy wiem, że rodzić nie powinnam? W panice złapałam położną za rękę, tak bardzo mocno potrzebowałam czyjegoś wsparcia. A ona mi na to pozwoliła. Niesamowite, ile siły daje wsparcie jednego, obcego tak naprawdę, człowieka. Do końca życia będę wdzięczna tej położnej za to, że mnie nie odtrąciła. Odsunęłam na bok splątane myśli i emocje. Miałam powitać na świecie swoje dziecko. I to był piękny poród.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy pękł pęcherz płodowy, trysnęły wody, a na świat wydostało się moje dziecko. Ból zniknął. Pokazano mi je na chwilę. To było coś naprawdę magicznego. Coś nie do opisania. Nie czułam może radości, nie czułam też strachu. Czułam… zadziwienie. Moje dziecko jest już tutaj, po drugiej stronie brzucha. Tak nagle. Już po wszystkim.
Lejla: Narodziny Lu obszernie opisałam już wcześniej tu. Byłam przekonana, że pójdzie szybko. Pomyślałam sobie: „aha, nie urodzi się Młoda 22. marca to chociaż 14., 14. oświadczył się Mąż, 14. wzięliśmy ślub, to i dziecko urodzi się 14. właśnie”. Do tej pory nie wiem co się stało, że poród zwolnił. Zwolnił tak bardzo, że pięć centymetrów rozwarcia trwało pięć godzin, aż odeszły wody i znów akcja ruszyła z kopyta. Może to przez antybiotyk, który zobowiązałam się przyjąć ze względu na GBSa, może straszne zmęczenie, bo skurcze miałam niemal cały dzień, a może przez strach, jaki mnie obleciał, kiedy druga położna Mariola szeptała coś do Irenki, a może nawet przez to, że Mąż za wszelką cenę próbował mi pomóc, dyrygując co chwila: „chodź, potańczymy, chodź, poskacz na piłce, no chodź, nie możesz ciągle tu klęczeć!”. Mimo wszystko te chwile, gdy zostawaliśmy w pokoju zupełnie sami, próbując tańczyć, a On patrzył mi w oczy i szeptał: „właśnie rodzi się nasze dziecko”, wspominam najlepiej. Czas stawał w miejscu.
Emilia: Nie dane mi było poczuć nagłego przypływu macierzyńskich uczuć. Myślałam, że zaleje mnie fala miłości i zachwytu, ale nie zawsze tak jest. Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy mojego starszego syna, minęła już doba od porodu. Leżał w inkubatorze na oddziale noworodkowym. Pomyślałam tylko: „aha, to jest moje dziecko?” Potrzebowaliśmy trochę czasu. Coś we mnie pękło, kiedy pierwszy raz, leżąc na brzuszku, dźwignął do góry główkę. Tak wiele wysiłku go to kosztowało! Rozglądał się ciekawie, a mi puściły emocje. Na przemian śmiałam się i płakałam. Poczułam, że nadrobiłam to, co straciłam podczas porodu. Nic nie jest stracone raz na zawsze, jest po prostu… inne.
Młodszy, jak się urodził, miał niewiele ponad kilogram. Drobne ciałko, chudziutkie nóżki, paluszki, jak zapałki. Pikanie aparatury. Respirator. Wkłucia, kroplówki, czujniki oplatające ciało… Kiedy go zobaczyłam, radość z jego narodzin przysłoniła bezradność. Chciałam go dotknąć, ale nie wiedziałam czy mogę … Cud. Cud życia, którego utrzymanie czasem tyle kosztuje. Ale które jest silniejsze niż ból, niż cierpienie… niż śmierć.
Pierwszy raz mogłam wziąć moje dziecko na ręce, kiedy miało trzy tygodnie. Zabrać do domu, kiedy miało dwa miesiące. Zaczęłam karmić wyłącznie piersią, kiedy skończył trzeci miesiąc. Ale tym bardziej widzę, jaki cud dokonał się tam, na sali porodowej, i jak wielu wspaniałym ludziom go zawdzięczam – lekarzom, położnym, neonatologom. Moje serce jest wypełnione wdzięcznością dla nich – to oni ocalili cud życia mojego dziecka.
Lejla: Kichnięcie. Cisza. Pomrukiwanie. Tak wyglądały pierwsze sekundy Łucji, po tym jak została p r z y j ę t a na ten świat. Pierwszy raz zapłakała równo miesiąc później – podczas pierwszego ataku kolki. Jednak pomiędzy tą ciszą, a pomrukiwaniem było coś jeszcze – oklepywanie, niespokojne szepty, Mąż, który zobaczył Ją przede mną… Paraliżujący mnie strach i wielkie, obezwładniające zmęczenie, nie pozwalające mi spojrzeć za siebie (urodziłam na kolanach). Jakieś bieganie, odcinanie pępowiny, bo „nie tętni i tak”, mężowskie: „spokojnie, posłuchaj…”, rzeczywiście jakieś mruczenie. Na chwilę zostałam w pokoju zupełnie sama. Miałam pustkę w głowie. W końcu położna i Mąż pomogli mi usiąść i Ją dostałam. „Jakie ciemne oczy, po mnie!” – naiwny, zachwycony okrzyk, kiedy nie mogłam znaleźć innych słów, pod wpływem tych wielkich oczu, bacznie we mnie wpatrzonych. Oczu mojej Córki takiej malutkiej, całej i zdrowej, mimo węzła prawdziwego na pępowinie, Mojego Największego Daru od Boga. Dostaliśmy Ją pod opiekę i przyznać muszę, że do dziś nie wiem czy „czuję się mamą”, bo właściwie jakie to uczucie? Wszystko przyszło tak naturalnie, spokojnie. Ona po prostu jest, a my jesteśmy dla Niej.
Każda droga jest inna. Choć… czy nie taka sama? Radość przemieszana z lękiem, szczęście ze strachem, marzenia z niepewnością, a plany z tym, na co wpływu nie mamy… A to dopiero początek, tutaj wszystko się zaczyna. I wciąż tak wiele przed nami. Historia zatacza koło, te same uczucia, emocje, wydarzenia wracają, choć już w różnych konfiguracjach i z różnych przyczyn. Patrzymy na nasze dzieci, jak rosną rozwijają się, pięknieją… i wspominamy cud ich narodzin. A w tym momencie, gdzieś daleko, lub zupełnie blisko, rodzi się właśnie kolejne dziecko… Rozpoczyna się kolejna historia.
Aż mi świeczki w oczach stanęły…
:*
Obie Was podziwiam!
Wzruszyłaś mnie
Zadziwienie – to moje ulubione słowo z całego tekstu.
Wiele spokoju w tym tekście i takiej czułości, którą trudno opisać.
U mnie rodzenie chłopców to jedne z piękniejszych wspomnień. Mimo bólu i strachu – naturalnego przecież. Dzięki za to odświeżenie mojej pamięci.